sobota, 3 września 2016

Co to jest hipochondria

Pewnie uzna mnie Pani za hipochondryczkę – tak zaczynał się list jednej z moich pacjentek. Szczegółów listu nie zdradzę. Ale chcę napisać słówko o hipochondrii.

Pacjentka chorowała na jedną z tych chorób, gdzie objawy są mało specyficzne, nie ma prostych badań umożliwiających ocenę nasilenia choroby. A pacjencji często są posądzani o wymyślanie sobie objawów. Jeśli nie przez lekarza, to przez ludzi z otoczenia, bo tak na oko wyglądają na zdrowych. Choroby nie widać, a bólu przecież też nie widać.

Co gorsza, zdarza się, że tak myśli o nas i nasz lekarz.

Co mamy zrobić w sytuacji, kiedy idziemy do lekarza, który po zbadaniu nas, wysłaniu na badania, przy kolejnej wizycie - nie bardzo ma pomysł co właściwie nam jest i zaczyna przebąkiwać o tym że może to nerwowe i że może skorzystalibyśmy z jakiejś formy psychoterapii, na zmniejszenie stresu… Domyślasz się Czytelniku, że jest to grzeczna forma powiedzenia pacjentowi, że sobie wymyśla chorobę. A nas naprawdę boli. Co mamy zrobić?

W takiej sytuacji, jeśli nadal nas boli i nadal potrzebujemy pomocy, są dwie możliwości tego, co się dzieje:
1. albo coś nam tak naprawdę jest a tylko medycyna tego nie umie tego jeszcze rozpoznać,
2. albo nic nam nie jest fizycznie, ale ból jest twardym faktem (i coś z nim trzeba zrobić!).

Ad 1. Pierwsza możliwość:
- Coś nam jest, tylko medycyna jeszcze tego nie umie badać. To jest możliwe i wcale nie takie rzadkie, mogę podać spektakularny przykład.
W czasie moich studiów wykryto zespół X, a raczej przyczyny zespołu X. Otóż jest to choroba drobnych naczyń wieńcowych. Choroba niedokrwienna, taka, jak te niedokrwienia, które powodują zatkanie naczyń w sercu, zawały i konieczność wszczepiania bypasów, jeśli dotyczą dużych naczyń. Tylko właśnie cały „urok” choroby „zespół X” polega na tym, że zwężenia są w drobnych naczyniach. Nie ma tego jak leczyć, bo tam, na drobnych naczyniach to się bypasu nie wszczepi. I dopóki nie rozwinęły się techniki obrazowe, takie jak USG, trójwymiarowe RTG czyli tomografia oraz rezonans – dopóty nie można było tego nawet zobaczyć na obrazku, bo drobnych naczyń nie było widać. Czyli wyglądało jakby pacjent sobie wymyślał objawy, bo przyczyny nie było widać.

Typowe badanie do oceny naczyń serca nazywa się koronorografia – to takie badanie RTG, gdzie pod kontrolą RTG wprowadzamy cewnik do tętnicy i dalej do serca, i podajemy kontrast do naczyń wieńcowych, żeby je uwidocznić. Robiono to już dawniej, ale rozdzielczość RTG była na tyle mała, że po prostu drobnych naczyń nie było widać. A skoro nie widać przyczyny, to pacjenci byli posądzani o wymyślanie sobie choroby. Byli też wysyłani do psychologa…

Całe szczęście, że lekarze zauważyli, że „wymyśla” sobie te objawy pewna określona grupa pacjentów (zwykle były to kobiety, z czynnikami sprzyjającymi miażdżycy, takimi jak otyłość, i wiek 50 i więcej). I skoro skarżyła się taka grupa specyficznych osób, a nie pełny przekrój społeczeństwa, to nazwano te niesprecyzowane dolegliwości zespołem X. X w nazwie był właśnie dlatego, że podejrzewano, że coś tam jednak jest na rzeczy, skoro określona grupa ludzi podaje takie objawy bólowe, że jest jakaś choroba, tylko nie bardzo wiadomo co. Bo jak choroby nie widać w badaniach, to jak niby leczyć? W ciemno?

Nie wiedziano początkowo o drobnych naczyniach, a w badaniach ta kobieta była zdrowa, tylko czasem ją serce bolało. Trochę pomagały leki rozszerzające naczynia, ale trochę pomagały również - uwaga, uwaga - jakiekolwiek leki (!). Nawet zwykła witamina C. (TAK!) Bo kobieta USIADŁA i odpoczęła, kiedy brała tą jakąkolwiek tabletkę, więc ból serca się zmniejszał, bo zmniejszało się zapotrzebowanie serca na krew. Bo USIADŁA. Ale z boku patrząc, to wyobraźcie sobie, że pacjentowi ból przechodzi po JAKIEKOLWIEK tabletce… Nawet witaminie. Przecież to typowy hipochondryk, prawda? Te kobiety, nim weszły lepsze techniki obrazowania, wysyłano do psychologa, z tłumaczeniem, że to nerwowe… Bo nic lepszego lekarz nie miał do zaproponowania.

Tak, że może być coś, co nam faktycznie dolega, tylko medycyna jeszcze tego dobrze rozpoznawać i leczyć nie umie. Medycyna to młoda nauka, ma raptem ze 200 lat (naprawdę, nasza zachodnia medycyna jest taka młoda, polecam książkę „Stulecie chirurgów”, mnie zamurowało podczas lektury, jak dowiedziałam się jak niedawno pojawiły się leki, które standardowo stosujemy współcześnie, wydaje się że „od zawsze”).

Jeśli jednak lekarze już nas obadali, nic nie znaleźli, a boli dalej – co wtedy?

Ad 2. Druga możliwość jest taka, że niestety ten lekarz, który z krzywym uśmiechem sugeruje nam wizytę u psychologa, ma rację i faktycznie nic nam fizycznie nie jest. I że ból, który odczuwamy faktycznie jest bólem bez fizycznej przyczyny. Złośliwi powiedzą: wymyślonym. Tylko proszę dobrze zrozumieć – jeśli pacjenta boli, to pacjenta boli. Ja nie dyskutuję z tym, że ból jest. Jak ból jest, to jest. Jak pacjent mówi, że go czuje, to ja mu wierzę. Chodzi mi o coś innego. Jeśli ból jest, a nie ma fizycznej przyczyny, to znaczy że istnieje INNA przyczyna, niż fizyczna.

Może faktycznie w ten sposób „załatwiamy” sobie coś psychologicznego – na przykład nie pozwalamy sobie odpocząć, i ciało domaga się w ten sposób.
Może nie umiemy rozładować stresu.
Może potrzebujemy więcej uwagi otoczenia, zainteresowania, albo po prostu pomocy w nawale obowiązków i ciało daje o tym znać.
Może jesteśmy przepracowani i za chwilę pojawi się choroba, a już zaczęło boleć.

Może psycholog wychwyci ten mechanizm, a może też nie. W końcu jest tylko człowiekiem i wie o nas tyle, ile sami mu powiemy. On ma tylko o tyle lepiej, że obserwuje nas z boku, a z boku czasem lepiej widać jakieś ewentualne nieumiejętności społeczne, lęki, bóle psychiczne, czy coś co można sobie poprawić. A czasem i psycholog też nie pomoże. Ale przynajmniej nauczymy się paru technik relaksacyjnych.

A jeśli za kilka czy kilkanaście lat okaże się, że jednak coś nam naprawdę fizycznie było?
No, to się okaże. A parę technik relaksacyjnych też się przyda, więc namawiam, żeby się przejść do tego psychologa, jeśli sugeruje nam to lekarz. A nóż u psychologa nauczymy się czegoś ważnego o sobie, czy odkryjemy co można poprawić, żeby bardziej umiejętnie żyć i być bardziej szczęśliwym.

Chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że jeśli boli, to coś nam jest. Nawet jeśli w taki pokręcony sposób miałby manifestować się ból ducha. A co, duch to niby nie ważny? Tylko ciało może być chore? Psychika, szybkie tempo życia, stresy, wieczne bycie „on line” i wiecznie w pracy, śmieciowe, szybkie jedzenie – to niby nie ma znaczenia? Ból jest bardzo ważnym sygnałem! Jeśli boli, to coś jest zepsute. I należy się temu przyjrzeć. Wcale niekoniecznie łykać tabletkę. Ale przyjrzeć. Warto swojego ciała słuchać i się o nie troszczyć.

Z życzeniami zdrowia.