Pewnie uzna mnie
Pani za hipochondryczkę – tak zaczynał się list jednej z
moich pacjentek. Szczegółów listu nie zdradzę. Ale chcę napisać
słówko o hipochondrii.
Pacjentka chorowała
na jedną z tych chorób, gdzie objawy są mało specyficzne, nie ma
prostych badań umożliwiających ocenę nasilenia choroby. A
pacjencji często są posądzani o wymyślanie sobie objawów. Jeśli
nie przez lekarza, to przez ludzi z otoczenia, bo tak na oko
wyglądają na zdrowych. Choroby nie widać, a bólu przecież też
nie widać.
Co gorsza, zdarza
się, że tak myśli o nas i nasz lekarz.
Co mamy zrobić w
sytuacji, kiedy idziemy do lekarza, który po zbadaniu nas, wysłaniu
na badania, przy kolejnej wizycie - nie bardzo ma pomysł co
właściwie nam jest i zaczyna przebąkiwać o tym że może to
nerwowe i że może skorzystalibyśmy z jakiejś formy psychoterapii,
na zmniejszenie stresu… Domyślasz się Czytelniku, że jest to
grzeczna forma powiedzenia pacjentowi, że sobie wymyśla chorobę. A
nas naprawdę boli. Co mamy zrobić?
W takiej sytuacji,
jeśli nadal nas boli i nadal potrzebujemy pomocy, są dwie
możliwości tego, co się dzieje:
1. albo coś nam tak naprawdę jest a tylko medycyna tego nie umie tego jeszcze rozpoznać,
2. albo nic nam nie
jest fizycznie, ale ból jest twardym faktem (i coś z nim trzeba
zrobić!).
Ad 1. Pierwsza
możliwość:
- Coś nam jest,
tylko medycyna jeszcze tego nie umie badać. To jest możliwe i wcale
nie takie rzadkie, mogę podać spektakularny przykład.
W czasie moich
studiów wykryto zespół X, a raczej przyczyny zespołu X. Otóż
jest to choroba drobnych naczyń wieńcowych. Choroba niedokrwienna,
taka, jak te niedokrwienia, które powodują zatkanie naczyń w
sercu, zawały i konieczność wszczepiania bypasów, jeśli dotyczą
dużych naczyń. Tylko właśnie cały „urok” choroby „zespół
X” polega na tym, że zwężenia są w drobnych naczyniach. Nie ma
tego jak leczyć, bo tam, na drobnych naczyniach to się bypasu nie
wszczepi. I dopóki nie rozwinęły się techniki obrazowe, takie jak
USG, trójwymiarowe RTG czyli tomografia oraz rezonans – dopóty
nie można było tego nawet zobaczyć na obrazku, bo drobnych naczyń
nie było widać. Czyli wyglądało jakby pacjent sobie wymyślał
objawy, bo przyczyny nie było widać.
Typowe badanie do
oceny naczyń serca nazywa się koronorografia – to takie badanie
RTG, gdzie pod kontrolą RTG wprowadzamy cewnik do tętnicy i dalej
do serca, i podajemy kontrast do naczyń wieńcowych, żeby je
uwidocznić. Robiono to już dawniej, ale rozdzielczość RTG była
na tyle mała, że po prostu drobnych naczyń nie było widać. A
skoro nie widać przyczyny, to pacjenci byli posądzani o wymyślanie
sobie choroby. Byli też wysyłani do psychologa…
Całe szczęście,
że lekarze zauważyli, że „wymyśla” sobie te objawy pewna
określona grupa pacjentów (zwykle były to kobiety, z czynnikami
sprzyjającymi miażdżycy, takimi jak otyłość, i wiek 50 i
więcej). I skoro skarżyła się taka grupa specyficznych osób, a
nie pełny przekrój społeczeństwa, to nazwano te niesprecyzowane
dolegliwości zespołem X. X w nazwie był właśnie dlatego, że
podejrzewano, że coś tam jednak jest na rzeczy, skoro określona
grupa ludzi podaje takie objawy bólowe, że jest jakaś choroba,
tylko nie bardzo wiadomo co. Bo jak choroby nie widać w badaniach,
to jak niby leczyć? W ciemno?
Nie wiedziano
początkowo o drobnych naczyniach, a w badaniach ta kobieta była
zdrowa, tylko czasem ją serce bolało. Trochę pomagały leki
rozszerzające naczynia, ale trochę pomagały również - uwaga,
uwaga - jakiekolwiek leki (!). Nawet zwykła witamina C. (TAK!) Bo
kobieta USIADŁA i odpoczęła, kiedy brała tą jakąkolwiek
tabletkę, więc ból serca się zmniejszał, bo zmniejszało się
zapotrzebowanie serca na krew. Bo USIADŁA. Ale z boku patrząc, to
wyobraźcie sobie, że pacjentowi ból przechodzi po JAKIEKOLWIEK
tabletce… Nawet witaminie. Przecież to typowy hipochondryk,
prawda? Te kobiety, nim weszły lepsze techniki obrazowania, wysyłano
do psychologa, z tłumaczeniem, że to nerwowe… Bo nic lepszego
lekarz nie miał do zaproponowania.
Tak, że może być
coś, co nam faktycznie dolega, tylko medycyna jeszcze tego dobrze
rozpoznawać i leczyć nie umie. Medycyna to młoda nauka, ma raptem
ze 200 lat (naprawdę, nasza zachodnia medycyna jest taka młoda,
polecam książkę „Stulecie chirurgów”, mnie zamurowało
podczas lektury, jak dowiedziałam się jak niedawno pojawiły się
leki, które standardowo stosujemy współcześnie, wydaje się że
„od zawsze”).
Jeśli jednak
lekarze już nas obadali, nic nie znaleźli, a boli dalej – co
wtedy?
Ad 2. Druga
możliwość jest taka, że niestety ten lekarz, który z krzywym
uśmiechem sugeruje nam wizytę u psychologa, ma rację i faktycznie
nic nam fizycznie nie jest. I że ból, który odczuwamy faktycznie
jest bólem bez fizycznej przyczyny. Złośliwi powiedzą:
wymyślonym. Tylko proszę dobrze zrozumieć – jeśli pacjenta
boli, to pacjenta boli. Ja nie dyskutuję z tym, że ból jest. Jak
ból jest, to jest. Jak pacjent mówi, że go czuje, to ja mu wierzę.
Chodzi mi o coś innego. Jeśli ból jest, a nie ma fizycznej
przyczyny, to znaczy że istnieje INNA przyczyna, niż fizyczna.
Może faktycznie w
ten sposób „załatwiamy” sobie coś psychologicznego – na
przykład nie pozwalamy sobie odpocząć, i ciało domaga się w ten
sposób.
Może nie umiemy
rozładować stresu.
Może potrzebujemy
więcej uwagi otoczenia, zainteresowania, albo po prostu pomocy w
nawale obowiązków i ciało daje o tym znać.
Może jesteśmy
przepracowani i za chwilę pojawi się choroba, a już zaczęło
boleć.
Może psycholog
wychwyci ten mechanizm, a może też nie. W końcu jest tylko
człowiekiem i wie o nas tyle, ile sami mu powiemy. On ma tylko o
tyle lepiej, że obserwuje nas z boku, a z boku czasem lepiej widać
jakieś ewentualne nieumiejętności społeczne, lęki, bóle
psychiczne, czy coś co można sobie poprawić. A czasem i psycholog
też nie pomoże. Ale przynajmniej nauczymy się paru technik
relaksacyjnych.
A jeśli za kilka
czy kilkanaście lat okaże się, że jednak coś nam naprawdę
fizycznie było?
No, to się okaże.
A parę technik relaksacyjnych też się przyda, więc namawiam, żeby
się przejść do tego psychologa, jeśli sugeruje nam to lekarz. A
nóż u psychologa nauczymy się czegoś ważnego o sobie, czy
odkryjemy co można poprawić, żeby bardziej umiejętnie żyć i być
bardziej szczęśliwym.
Chcę bardzo
wyraźnie podkreślić, że jeśli boli, to coś nam jest. Nawet
jeśli w taki pokręcony sposób miałby manifestować się ból
ducha. A co, duch to niby nie ważny? Tylko ciało może być chore?
Psychika, szybkie tempo życia, stresy, wieczne bycie „on line” i
wiecznie w pracy, śmieciowe, szybkie jedzenie – to niby nie ma
znaczenia? Ból jest bardzo ważnym sygnałem! Jeśli boli, to coś
jest zepsute. I należy się temu przyjrzeć. Wcale niekoniecznie
łykać tabletkę. Ale przyjrzeć. Warto swojego ciała słuchać i
się o nie troszczyć.
Z życzeniami zdrowia.