czwartek, 18 grudnia 2014

Mam raka. Ile pożyję?


Brutalny tytuł, brutalny, bolesny temat. Ale nowotwory są jedną z trzech pierwszych przyczyn zgonów w Polsce. Chcę o tym napisać nie dlatego, że sama mam raka, bo nie mam, a przynajmniej nic o tym nie wiem. Chcę napisać dlatego, że dużo osób raka ma, bądź ma kogoś bliskiego, kto ma raka, w moim otoczeniu niestety też mam. Kwestia tego, ile osoba z rakiem przeżyje, jakie są szanse wyleczenia, jakie są szanse przeżycia 5-letniego, jakie są szanse przeżycia najbliższych miesięcy – to często są pierwsze zadawane przez pacjenta pytania (i rodzinę!). I często właśnie te sprawy (ile przeżyję) są osią dalszego życia osoby z rakiem i jej bliskich, którzy chcieliby pomóc, a niewiele mogą zmienić.

Nie zamierzam pisać o leczeniu. Tak, jak różne są raki, tak różne są sposoby leczenia, i do tego sporo się w tym leczeniu zmienia, sporo i szybko. Coraz częściej udaje się wyleczyć, pacjenci coraz dłużej żyją. (Nie wierzysz? Spytaj swojego onkologa jak się leczyło 10 lat wcześniej i jakie były przeżycia. Prawdopodobnie odpowiedź Cię bardzo zaskoczy).

Zamierzam napisać o śmierci i jej przewidywaniu. Bolesne, wiem. Ale czasem chory chce coś zaplanować, coś zrobić, i chce wiedzieć ile ma czasu, co może zrobić, a z czego już musi zrezygnować, czy musi wziąć pod uwagę, że może nie zdążyć. Kiedy się spodziewać... Ile jeszcze zdążę, z tych rzeczy, które chcę….

Chcę napisać o tym terminie: „średni czas przeżycia”, który to, w odpowiedzi na pytanie „kiedy umrę” niechętnie wydzieli z siebie lekarz prowadzący. Każdy pacjent pyta. I niemal każdy lekarz jakoś tak dziwnie się wykręca przy odpowiedzi. Że właściwie to nie wiadomo, bo to różnie bywa, no…różnie… No, ale niech pan powie! No, średnio tyle a tyle, ale to każdy pacjent jest inny, bla bla bla. Drodzy nowotworowcy, pewnie słyszeliście to na własne uszy, jak już na tyle otrząsnęliście się z szoku, by pytać i rozmawiać o rokowaniu. Podejrzewam, że większość osób z nowotworem własnym lub wśród bliskich ma taką rozmowę za sobą.

Czemu ci źli lekarze nie chcą mówić? Bo zwykle jest spory rozrzut. Po prostu. Tak jest. To nie bardzo daje się przewidzieć. Można liczyć jakąś średnią, ale czym właściwie będzie stwierdzenie „90 procent pacjentów przeżywa rok, a 60 procent pacjentów przeżywa 5 lat”. Każdy pacjent z nowotworem pomyśli: a jeśli jestem wśród tych pierwszych 10 procent, które nie przeżywa? Bo dla pacjenta to zawsze jest 100 procent. On albo przeżyje, albo nie. Nie przeżyje przecież w 60 procentach. Dlatego pacjent chce usłyszeć liczbę lat (coraz częściej na szczęście lat) lub miesięcy, które jeszcze przeżyje. A lekarz jak powie cyfrę, to wyda wyrok, do którego nie ma prawa ani podstaw. Bo naprawdę pacjenci różnie przeżywają, jedni krócej, drudzy dłużej. To czy coś można, kurcze, przewidzieć?!  Można. Można popatrzeć na wartość środkową – medianę dla czasów przeżyć, ale bardzo, bardzo warto popatrzeć i na rozrzut wyników, zwłaszcza te czasy przeżycia dłuższe niż wynik środkowy.
Ostatnio przeczytałam coś, co zmieniło trochę moje spojrzenie na czas przeżycia. Przeczytałam o tym w książce „Kroniki raka” Gorge’a Johnsona. Otóż jeśli mediana przeżycia pacjenta wynosi 8 miesięcy, to znaczy, że jak mamy 21 pacjentów z danym rakiem, to pacjent nr. 11 żyje 8 miesięcy, a 10 osób żyje krócej, a drugie 10 dłużej od niego. 8 miesięcy żyje pacjent „środkowy”. Tylko, że czas przeżycia tych 10 pechowych, co przeżyli krócej – rozkłada się na odcinku 8 miesięcy, a tych czas tych 10 co żyje dłużej rozkłada się…. Ano właśnie… na ogół rozkłada się na DŁUŻSZYM odcinku! Wcale nie przez kolejne 8 miesięcy, tylko może być nawet dużo dłużej i (uwaga uwaga) często JEST DŁUŻEJ. Johanson to zjawisko bardzo zgrabnie opisał, a wydawca książki zezwolił mi na przytoczenie fragmentu na prawach cytatu (uzgodniłam mailowo). 

Johanson pisze lekkim językiem, a umie wyjaśnić skomplikowane rzeczy w prosty sposób. Nie mam żadnych powiązań z autorem, ani z wydawnictwem, przytaczam fragment, bo mi się po prostu bardzo spodobało, jak zgrabnie zostało opisane, ja nie opisałabym lepiej. Co więcej: to może dać nadzieję. Uzasadnioną. Nikt tak nie potrzebuje siły psychicznej jak ten, co usłyszał od lekarza: NOWOTWÓR. 

Miałam już nie pisać nowych odcinków bloga. Ale ten temat wydał mi się tak ważny, tak wiele mogący zmienić w życiu osoby chorej, że mimo wszystkich moich powodów zaprzestania pisania, zdecydowałam przerwać na chwilę milczenie.

Poniżej fragment książki: Kroniki raka, G Johnson, Wyd.: Wielka Litera, 2014, str 157 do 159.





I jeszcze okładka książki, jakby ktoś chciał poczytać, żeby wiedział jak wygląda. Poczytać warto, naprawdę nieźle napisana, autor był wyróżniany za pisanie, i słusznie. Jest tam też na przykład o przeszczepach raka, niecelowych oczywiście - u personelu medycznego, po zakłuciu igłą biopsyjną. I o diabłach tasmańskich, to taki torbacz z Australii, które to zwierzaki mają małą populację (Tasmania to spora wyspa przy Australii i diabły tasmańskie żyją tylko tam, na tej wyspie). One mają ostatnio nowotwór pyska, a w ramach swoich zwyczajów często walczą i się gryzą i... przenoszą, przeszczepiają nowotwór. Jak choroba zakaźna. I coraz więcej diabłów choruje. Istnieje całkiem realna możliwość, że ten nowotwór dobije i tak przetrzebioną populację i spowoduje wyginięcie torbacza. Widziałam o tym z innych źródeł, ale autor też o diabłach wspomina. Ogólnie: opisuje wiedzę bardzo specjalistyczną, a pisze prosto. A ile on się musiał naczytać, bibliografia na końcu zajmuje chyba z 1/4 książki, i całkiem sensowne źródła ma tam podane.

(Wydawnictwo naprawdę nie płaci mi za reklamę)

Miłego czytania. I oby nigdy ta wiedza nie była bezpośrednio przydatna.

niedziela, 8 czerwca 2014

Herbarka z dzikiego kwiatka

Na wyjeździe, czy w górach można samemu przygotować "herbatkę", z tego co rośnie w okolicy. Poniższy przepis został użyty na rajdzie Klubu Turystycznego Maluch, podczas 50-lecia klubu. Można robić własne modyfikacje.

Przepis  

Składniki:
Liście malin (młodych, czubki pędów)
Bratek polny (czyli fiołek polny, czyli fiołek trójbarwny) - ziele z kwiatami.
Bez czarny - kwiaty
W pierwszej wersji był jeden pęd pokrzywy, ludzie to wyczuwali, ja nie, dla mnie obie herbatki były podobne w smaku

Proporcje:
Dużo malin, jako podstawa, sporo bratka, trochę bzu.

Takę herbatkę zaserwowałam na rajdzie uczestnikom. na 15 osób, które próbowały 10 chciało dolewkę. Mi akurat ta wersja umiarkowanie smakowła, nie jestem wielbicielem czarnego bzu, choć bardzo lubię liście malin.

Dobrze, żeby herbatka postała w cieple i naciągnęła.

Możesz użyć cokolwiek zielonego jako bazę dającą smak (mięta - lubię, pokrzywa - nie lubię, skrzyp - może być jak dla mnie, ale bez entuzjazmu) i dodać jadalnych kwiatków: stokrotki, róże, podobno mlecze - nie próbowałam mleczy, nie wiem czy nie gorzkawe. Nagietki, habry, można lipę, teraz kwitnie. Lipa jest solidnie słodka :-)


Warto wypróbować parę kombinacji, by dobrać swoją ulubioną.

niedziela, 1 czerwca 2014

Bratek polny, fiołek trójbarwny, fiołek polny

Kwiatek łąkowy, nadający się do picia w herbatkach, uchodzi, jak głosi medycyna ludowa za "dobry na cerę", a co do smaku to już jak kto lubi, spotkałam się z pełnym wachlarzem określeń od "obrzydliwy" do "bardzo smaczny". Ja, osobiście... cóż... mogę wypić, wolę niż wodę, czy kiepską gatunkowo herbatę, ale fanem nie jestem i będę używać albo jako dodatek do herbatki, albo do kąpieli. Skoro można pić, to kąpać się też, a pozyskałam ostatnio wielką torbę surowca. Może ktoś się będzie chciał wymieć na jakieś zioło którego nie mam. To drobna roślina i dość upierdliwie się zbiera, ale miałam szczęście trafić na łan.

Fiołek trójbarwny i fiołek (bratek) łąkowy, to dwie różna rośliny, bardzo do siebie podobne z wyglądu, popatrzyłam na zdjęcia w necie i owszem, widzę tą subtelną różnicę w barwie kwiatów, ale na jednej roślinie potrafiłam znaleźć kwiaty o takim wybarwieniu występujące na tej samej łodydze, więc nie podejmuję się opisać jak to rozróżnić. Botanicy wyraźnie opisują to jako odrębne rośliny. Do spożycia też nie ma to większego znaczenia, oba się nadają na herbatkę, oba mają podobne właściwości.

Smacznego.

sobota, 31 maja 2014

Pachnąca zielona kąpiel - o skrzypie inaczej.

Skrzyp jest znaną rośliną jadalną, a właściwie pijalną - można kupić saszetki herbaciane ze skrzypem, jak również "sypane" zioło, bez saszetek.

Przeczytałam ostatnio, że można się w tym kąpać. No jasne - skoro można pić, to kąpać też. Skrzypu pić nie lubię, bo mi nie smakuje za bardzo, ale rośnie dużo, mam dostęp do dużych ilości łatwo zbieralnego skrzypu polnego w nieskażonej okolicy. Czytanka mówiła, że "na nerki" dobre, czy to prawda, czy nie, zaszkodzić nie powinno - postanowiłam spróbować.

Ależ cudne to wyszło! Teraz, gdy piszę ten odcinek, jest wiosna. I rośliny są intensywnie zielone, najlepsze do zbierania. Wzięłam duży bukiet skrzypu (kazali w przepisie 150 gram, ale mi się nie chciało ważyć, tu nie musi być przecież dokładnie) i wrzuciłam do dużego garnka (kazali 3 litry, myślę że mój był większy). Gotowałam jak kazali - 20 minut. Może ciut dłużej.

Wyszło ślicznie zielone!!! Jak szmaragdy! (te bardziej żółte szmaragdy, bo niektóre są takie bardziej w niebieski). Byłam przyzwyczajona do żółtawego, brzydkiego koloru ziół z gotowych, kupnych herbat, i spodziewałam się koloru zwanego uprzejmie "słomkowym" w wannie. A tymczasem.... Wyszła z tego zielona, pachnąca i przepiękna woda. Siedziałam w tym z przyjemnością.

Mojej skórze się podobało, była jakaś taka gładka i zadowolona. Na nerki wpływu nie zauważyłam, ale kazali wziąć 10 kąpieli. Jestem po drugiej. Prawdę mówiąc nie spodziewam się niczego spektakularnego, ale chętnie się pomylę w tej materii.

Brałam świeże zioło, bo akurat jest dobry czas, ale podejrzewam że suszone też zadziała. Suszę trochę tego wiosennego, zielonego skrzypu, bo ten kolor mnie powalił na kolana. Uwaga - naprawdę jest różnica czy suszone zioło leży na świetle czy leży w ciemności, czy chociaż w cieniu. Na świetle płowieje, i kolor różni się nie tylko w słoiku, ale również po zaparzeniu w garnuszku. Podejrzewam, że może się różnić zawartością substancji czynnych, na pewno sama estetyka płynu, który zaparzymy, przemawia za tym, żeby to zioło jednak osłonić przed światłem. Nie tylko skrzyp płowieje, na liściach poziomek z poprzednich lat, i na mięcie widziałam to samo - słoiki eksponowane na światło miały spłowiałe liście w środku. Te z głębi, bez dostępu światła dawały napary o bardziej zielonym, ładniejszym kolorze.

Ale ten kolor w wannie, ta prześliczna zieleń, którą zobaczyłam w naparze ze świeżego wiosennego skrzypu - nie ma sobie równych. Nawet nie próbuję fotografować, bo aparat mi poprawi kolor na taki zwyczajny, a to jest śliczne. Żadne sole, płyny do kąpieli i inne pieniące wynalazki do wanny nie dały mi tyle radochy co garść skrzypu! Eureka!

Wanna była troszkę żółta po, ale zmyła szybko po jednej zwykłej kąpieli bez śladu.

Skrzypów jest parę gatunków. Zbieramy polny. Ja wiem, że ten w wodzie jest większy i łatwiej by było naciachać bukiet, ale to nie ten skrzyp. Inne gatunki uchodzą za trujące, jak niesie wieść ludowa, ale jeśli nawet mają coś szkodliwego, to nie w takiej ilości, żeby szklana naparu, czy jedna wanna kąpieli z garści ziela człowiekowi zaszkodziła. Nie da się zaparzyć filiżanki i skutecznie poczęstować teściowej. Polskimi roślinami w ogóle trudno się skutecznie otruć, one są po prostu mało trujące, prędzej grzybami, jeśli już, nimi się da.

Ps. Nie mam teściowej, żeby nie było podejrzeń.

Herbatka z kwiatka.

Dziś ogólnie o herbatkach: kwitnie teraz, w maju, tyle jadalnych roślin, że aż się prosi żeby to wrzucić do dzbanka i znaleźć swoją ulubioną kombinację smakową. Czy kilka kombinacji, bo jedna to się znudzi.

Zainspirowała mnie lipa - jest koniec maja, teraz, gdy to piszę, a właśnie zaczęła kwitnąć obok mojej bieżni do biegania. Zerwałam garść. Zaparzyłam. Boże, jakie to piękne w dzbanku!!! Zobaczcie!  (I w smaku dobre.)
Bystre oczko zauważy, że tam nie tylko lipa pływa. Tak, to zielone z lewej to mięta, czerwone z prawej - kwiatek hibiskusa, pomiędzy dopatrzeć się można baldaszka bzu czarnego (kwiatek jest biały, to owoce są czarne), a na górze pływa parę akacji czyli robinii. Też zerwanych teraz, na świeżo, podobnie jak kwiatek bzu czarnego. Wyszłam pobiegać, a wróciłam z garścią roślin na herbatkę.

Same kwiatki dla mnie osobiście są nieco za delikatne w smaku, zwykle używam jakieś zdecydowane zioło jako bazę, tu poszła mięta, kombinacja bardzo udana, ale jestem przekonana, że również fajnie by wyszło na zwykłej czarnej herbacie, której dodamy kwiatków. Chociaż korcie mnie przetestowanie samej lipy, to się pija tradycyjnie, i to same kwiatki. Cóż, zaczynają właśnie kwitnąć, mam co najmniej dwa tygodnie na zabawę.

Dobrze kwiatki parzyć w dużej objętości, abo na podgrzewaczu żeby lepiej się wyługowały i roztwór był bardziej intensywny. Ale akurat miętę, herbatę i świeże płatki kwiatów to można nawet  w kubku, tak na szybko, też powinno się zaparzyć. Ale już rozdrobnione suszone owoce, z jesiennych herbat, to już nie bardzo, bo się nie naparzają, trzeba albo w termos (akurat na turystyczną trasę), albo na podgrzewacz w domu, ale świeże wiosenne kwiatki można po prostu zalać w szklance i już.

A w szkle to tak pięknie wygląda... I bez żadnych zaparzaczek, co im się otworki zatykają liśćmi, po prostu parę roślin do dzbanka i jest i smaczne i zdrowe, i daje miłe doznanie estetyczne. Chyba dopadło mnie nowe hobby kwiatkowe.... :-)

Jakie kwiatki pijecie?




wtorek, 27 maja 2014

Rośliny alternatywne - po co jeść to zielsko?!

Jeszcze jako studentka ostrzyłam sobie zęby na zajęcia z botaniki praktycznej, gdzie mieli nas nauczyć co się je dzikiego w Polsce. O, jakież to było rozczarowanie....

No, bo niby się je, ale większość tych zielonych "wynalazków" była po prostu... mało smaczna.

I tu uwaga: słabo znamy te wszystkie korzenie tego czy tamtego, liście tego czy innego chwastu, a przecież nawet zwykła rzodkiewka będzie niesmaczna, jeśli różowy korzeń będziemy próbowali jeść kiedy rzodkiewka już wypuści pęd do kwitnienia. Albo jeśli długo poleży w lodówce i będzie sparciała. Niby nie trująca - a to już nie to.

Dlatego listki mlecza trzeba rwać młode, a nie każde, bo starsze będą gorzkie.
Dlatego listki krwawnika też trzeba rwać młode, a nie z kwitnącej rośliny.
Dlatego kłącza trzciny do jedzenia trzeba obrać, bo ścianki są włókniste.

Jak się umie, to ... cóż, może szczyt smaku to nie jest, ale może się okazać smaczniejsze niż przy pierwszych nieudolnych próbach. A niektóre rośliny są wręcz dobre, jak się umie przyrządzić. I co ważne - jeśli jakiaś roślina ma na stałe wejść do jadłospsu, to miło by było, żeby przepis jej przyrządzania był stosunkowo prosty i wygodny. Chcę kolekcjonować takie przepisy. I chcę pogadać z tymi, co już jedli, a nie tylko słyszeli, że coś tam można zjeść. Słyszenie też jest ważne, ale najbardziej chcę taki przepis, co to już ktoś go jadł i najlepiej jak mu w dodatku smakowało. I jeszcze, żeby mało było przy tym roboty....
 Takie przepisy lubię najbardziej.

No, to po co to zielsko jeść?
1. Jako źródło roślinności z nie nawożonych pół, nie przeazotowanej i nie popędzanej, pełnej mikroelementów, której roślinom z pół prakuje. Zamiast modnych teraz suplementów. A raczej właśnie jako modne obecnie suplementy.
2. Jako zwiększenie różnorodności pokarmów i zwiększenie ilości spożywanych gatunków. Jako ludzkość przez większość wieków żyliśmy na granicy głodu i jesteśmy przystosowani do zjadania różnorodnego pokarmu, co się tylko znajdzie. A nie do tych niewielu gatunków, które ostatecznie stały się uprawne. Być może jedną z przyczyn rosnącej częstośći występowania alergii pokarmowych jest mało zróżnicowana w gatunki dieta. Jeśli spożywamy mało gatunków w dużych ilościach, łatwiej się na nie uczulić.
3. Jako zwiększenie różnorodności źródeł mikroelementów. Mikroelemetny zwykle występują w postaci związanej, podobnie jak na przykład magnez, który można kupić w tabletkach, jest w postaci soli takiej, albo innej, a to mleczan magenzu, a to coś tam innego. Podobnie w roślinach. Im większa różnorodność, tym większa szansa, że organizm znajdzie to czego szuka, w takiej postaci, w jakiej umie strawić i wchłonąć. Przy ograniczonej gatunkowo diecie łatwiej o niedobory.
4. W górach czy na dłuższym wyjeździe jest to prosty sposób na zmniejszenie wagi plecaka.
5. Kryzys mamy....

---
Na górze strony jest "spis treści" i tam jest rubryczka "przyrodnicze" - tam jest spis wszystkiego o roślinach alternatywnych, co tu napisałam na blogu.

Akacja (robinia), przepisy: BUŁECZKI owsiane z kwiatkami akacji

Przepis bezglutenowy.
(Bezglutenowe pieczywo nie wyrasta tak dobrze, jak pszeniczne. Dodatek kwiatków świetnie je "napusza")


 Składniki:
Szklanka płatków owsianych
Pół szklanki mąki owsianej
Pół szklanki mielonego siemienia lnienego
Pół szklanki pestek słonecznika
Ćwierć szklanki rodzynek
Ćwierć szklanki oliwy z oliwek.
Ciupeczkę soli.

Ze dwie szklanki kwiatków akacji (bez gonków)

(Nie trzeba być super dokładnym, ten przepis ma sporą tolerancję na odchylenia składu)

Jak robić:
Siemię zalać wrzątkiem, ze dwie szklanki. Poczekać aż spącznieje (10 minut). Dodać płatki, niech spęcznieją. Można dolać mleka, lub wody, jeśli dalej ciągnie. Dodać mąkę, olej, pestki. Wymieszać. Jeśli jeszcze ciągnie płyn, dodać płynu i poczekać aż wciągnie.
Mi jest wygodnie jeśli ciasto jest dość rzadkie, takie żeby się dało wykładać łyżką i trochę z niej zlewało.
Dodać płatki, wymieszać.

Wyłożyć na nasmarowaną blachę, piec w 150-190 stopniach. Zwykle zaczynam w niższej i jeśli się nie zrubmieni to podkręcam. Chyba, że sie spieszę, to walę od razu 180.

Te bułeczki wychodzą słodkie, mimo że nie dodaję cukru. Cukier jest w rodzynkach i kwiaty akacji są słodkie.

Smacznego.

---
Przepis na placuszki z akacją, takie klasyczne, z ciasta naleśnikowego, są w "Przyrodnicze" w spisie treści  na górze strony.